Autor |
Wiadomość |
Alfi
Sojusz
Dołączył: 21 Mar 2010
Posty: 12 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Śro 15:03, 24 Mar 2010 |
|
Imię i Nazwisko: Tony Edgecombe
Frakcja: Sojusz
Status/Ranga: Żołnierz/Szeregowiec
Rasa/Gatunek: Człowiek
Wzrost: 179 cm
Waga: 68 kg
Oczy: Piwne
Włosy: Brązowe
Wygląd: Tony to facet o standardowej budowie ciała. Nie jest jakoś specjalnie umięśniony, nie jest też wychudzony. Ma odpowiednią masę ciała (68 kg). Mierzy sobie 179 cm wzrostu. Lekki zarost na twarzy dodaje mu męskości (nie to, że jej mu brakuje), po za tym trudno nie zapuścić brody, spędzając całe dnie na podnoszeniu ciężarków lub czołgając się pod deskami. W plutonie nie zawsze masz czas na maszynkę do golenia lub pachnący garnitur, prawda? Oczywiście nie można powiedzieć, że Tony jest niechlujnym dzikusem. Stara się być zadbany (nie tylko ze względu na Sarę; kobiety przecież lubią perfekcje), podstawowa higiena jest bardzo ważna w codziennym życiu. Po za tym ma piwne oczy, które ujmują swoim szczerym spojrzeniem i ciepłem. Włosy ma krótko ostrzyżone po bokach, reszta jest trochę stercząca u nasady (część ta, skierowana jest do góry).
Ubiór: Ubrany w biały podkoszulek, ciemną, skórzaną kurtkę, spodnie moro i wysokie skórzane buty. Zazwyczaj, ale przecież nie o to chodzi, żeby opisywać całą jego szafę. Co jakiś czas zmienia garderobę.
Ekwipunek:
*Lampa Fosforowa – rozświetla w pewnym stopniu ciemne miejsca; światło wytworzone przez lampę ma kolor niebieski
*Lornetka – chyba nie wymaga komentarza
*Krótkofalówka – tak samo tutaj
*Maść Lecznicza – maść ułatwiająca gojenie się ran
*Granaty Dymne – kuleczki wypełnione dymem, pozwalające na chwilowy kamuflaż lub efektowną ucieczkę
*Kredyty – nie wiem ile podać żeby nie przesadzić, 200 000? xd
*Lekka Zbroja Bitewna
*Zapasowa para skarpetek
*Plecak o dużej pakowności
*Karabinek Blasterowy
*Pistolet Blasterowy
Charakter: Zawsze spokojny, opanowany, bezpośredni. Nie jest typem człowieka, który daję ponieść się emocjom. Z wielką chęcią nawiązuję nowe znajomości. Zawsze stawia na honorowe i czyste zagrania, nie lubi fałszywych zagrywek i kłamstw. Ceni sobie spokój i ciszę, jednak w głębi serca oczekuję każdego konfliktu, wiedząc że jego miejsce jest tam gdzie kłębi się dym i słychać huk wyrzucanych granatów. Ceni niezwykle swoich towarzyszy i podwładnych, gotowy jest dla każdego z nich poświęcić bardzo wiele. Nienawidzi ludzi którzy dużo gadają, a mało robią. Nie imponują mu ludzie spędzający czas na matactwach, popisujący się swoją tężyzną fizyczną, pewni swojej siły, nie myślący o niczym innym jak tylko o niej. Po godzinach jest bardzo towarzyski. Lubuję się w wszelkiej maści rozrywkach ekstremalnych, chociaż nie pogardzi też męską rozmową przy kuflu ciemnego piwa. Zawsze prze do przodu, potrafi jednak w swoich działaniach odnajdywać błędy, które stara się jak najszybciej naprawić. Zawsze uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony do życia.
Rodzina:
Żona – Sara Edgecombe.
Matka – Elaine Edgecombe
Ojciec – Dabbs Edgecombe
Teść – Herb Connelly
Teściowa – Melinda Connelly
Wujek – Freddy Stillson
Historia:
Siedziałem wygodnie przy biurku, w swoim własnym gabinecie, który otrzymałem stosunkowo nie dawno, tuż po tym jak chojracko zapobiegłem doszczętnemu zniszczeniu jednej z siedzib „góry”, w której znalazłem znaczne poparcie po owym wydarzeniu. Było upalnie, co w (?) było rzadkością, podobnie jak z „miłymi” współpracownikami. Temperatura dochodziła chyba do niemal 35 stopni. Ubrany byłem w strój odpowiedni do rangi, dzięki czemu czułem się oczywiście pewniej. Już od dziecka pragnąłem jak najszybciej włożyć na siebie, to fajowskie wdzianko. Fakt, że nosi je połowa ludności Republiki, zupełnie mnie nie obchodził. Naszyłem sobie zresztą na lewym ramieniu, inicjały mojej żony S.E. W przepoconej dłoni trzymałem formularz zgłoszeniowy, który otrzymał każdy rekrut. Rekrut w wieku 31 lat brzmi dosyć zabawnie, ale właśnie teraz, w nastających czasach, kiedy na ludzkość spada jakiś mrok duchowy, podobny do nocy, Republika gromadzi siły by przeciwstawić się temu nieprzyjemnemu zjawisku. Co nie oznacza, że całe życie przesiedziałem na bocznej linii boiska, przyglądając się grze moich kolegów i roznosząc wodę wydzierającym się kibicom. Brałem udział w różnych bitwach, czasem przerażających, czasem wspaniałych, a czasem takich i takich. W każdym bądź razie Republika szuka mięsa armatniego, którym może wspomóc swoje schorowane dupsko. Dlatego ja, jako ochotnik, zgłosiłem się do tej pięknej akcji charytatywnej.
Wziąłem długopis do ręki, jeszcze raz wertując wzrokiem kartkę papieru, gdzieniegdzie mokrą od potu. Westchnąłem. Były to bezcelowe, puste westchnienia jak kapryśne powiewy wiatru w wyschniętej, bezimiennej dolinie. Kiedy zmęczyło mnie wzdychanie, potarłem rękami policzki.
- No towarzyszu kapralu, chyba nadszedł twój wielki dzień. – powiedziałem naśladując głos jakiegoś starszego sierżanta, który przypominał buczenie traktora.
- Tak panie sierżancie. Sprawdzimy się w tej robocie.
Uśmiechnąłem się pod nosem, wypełniając pierwsze strony formularza.
Ulica Urbotras 5 to mała uliczka, może około dwustu metrów długa, na której w okresie mojego dzieciństwa stało zaledwie kilka domów. Dom był czteropiętrowy i mieszkało w nim czterdziestu pięciu lokatorów – nie licząc sublokatorów. Mieszkania były strasznie małe i musiałeś powyginać się jak kot żeby cudem uniknąć zderzenia z sufitem. Zazwyczaj rodzina składała się z pięciu, siedmiu osób, chociaż zdarzały się też takie gdzie liczba dochodziła do jedenastu. W czasach niestabilności politycznej tacy mali chłopcy jak ja musieli chować się w takich warunkach. Czasami z nie skanalizowanego ustępu unosił się taki fetor, że można się było udusić. W zasadzie Urbotras 5 było kompletnie wyalienowane. Każdy czuł się tam tak, jakby znalazł się w innej galaktyce, choć ciągle było to Coruscant. Życie towarzyskie koncentrowało się na ulicy. Wieczorem ludzie stali grupkami na chodnikach, omawiając wypadki dnia i obmawiając swych bliźnich. Baby, stojąc lub siedząc na wyniesionych z domu stołeczkach, gryzły pestki dyni. Niektórzy grali w karty na małym stoliku stawianym na chodniku przed domem. Młodzież urzędowała przeważnie na rogu. Po jednej stronie chłopcy, po drugiej dziewczęta – lecz te częściej spacerowały. Dzieci – tych było pełno wszędzie: na podwórzu, na chodnikach i na środku ulicy. Bawiły się czyniąc przy tym wielki wrzask. Gdy byłem dzieckiem, a w domu rodzice zapytali: Dokąd idziesz?, odpowiedź była zawsze jednakowa: Na korytarz lub Na ulicę. Wiadomo było, że tam spotka się zawsze kilku kolegów, z którymi można pogadać, urządzić komuś kawał, albo zaplanować wyskok w miasto. Na ulicy też dobierano się, by za złożone pieniądze kupić wódki, którą piło się w bramie lub za parkanem.
Mieszkańcy ulicy to robotnicy fabryk, budowlani i niewykwalifikowani z robót publicznych. Tym, co mieli prace stałe, powodziło się – jak na owe warunki – dobrze. Bezrobotni i pracownicy sezonowi cierpieli biedę.
W sobotę wieczorem na ulicy widziało się ludzi pijanych. To ci, którzy po zapłaceniu w sklepie długu zaciągniętego na życie w ciągu tygodnia, przepijali resztę ciężko zapracowanej tygodniówki. W sobotę wieczorem i w niedzielę w wielu mieszkaniach słychać było pijacki śpiew na zmianę z awanturami, które przeważnie kończyły się pobiciem kogoś. Nie jeden raz ktoś został ciężko pobity, zdarzało się, że i nożem dostał i albo wylizał się z ran, albo umierał, a winny do więzienia – jeśli policja doszła winnego. Bo „kapować nie wolno” – to główny punkt swoistego kodeksu honorowego obowiązującego na dzielnicy. Kto tej zasady nie przestrzegał, był nie charakterny i jako taki był bojkotowany przez otoczenie. Charakterność obowiązywała od najmniejszych dzieci do starców, i to zarówno mężczyzn, jak i kobiety.
Nikt tu nikogo się nie bał. Silny nie bał się słabszego, a słaby nie ustąpił silniejszemu. „Skarżyć nie wolno, odegrać się wolno” – oto druga obowiązująca zasada. Ta zasada była przyczyną nie kończących się nieraz i trwających całe lata „wojen” między poszczególnymi ludźmi, rodzinami, grupami, ulicami i dzielnicami. Obowiązywała też zasada grzeczności na co dzień. Grzeczny ukłon znajomym, „bardzo przepraszam”, gdy trąciło się kogoś, czy chciało wyminąć, i przy każdej najdrobniejszej okazji.
Kiedy skończyłem osiemnaście lat, z błogosławieństwem mojego ojca, zaciągnąłem się do wojska. Były to czasy kiedy jako taki pobór był wręcz od nas, osobników płci męskiej, wymagany. Ale nie dlatego przecież postanowiłem zostać psem wojskowym. Przede wszystkim pociągał mnie mundur. Wiedziałem, że w tym kombinezonie będę wyglądał wręcz nieziemsko (to trochę naiwne myślenie niepoprawnego chłopca pozostało mi do dzisiaj). Myślałem też, że walka w obronie Republiki będzie czymś niezwykłym. Sami wiecie: honor, walka w słusznej sprawie, hasła braterstwa, racje kodeksu. Moim przełożonym był generał Cribus. Był nie tylko hipokrytą – był także kompletnym głąbem, z tych, co to nigdy nie zapomną sfotografować się z czyimś kotkiem na rękach, podczas gdy to zupełnie kto inny – na przykład zastępca McGee – ryzykuje złamanie obojczyka, wspinając się po drzewie i znosząc zwierzaka na dół. Życie w jednostce z takim człowiekiem, wymagało ode mnie niewyczerpanych zasobów cierpliwości. Na szczęście nie należałem do osób, które przejmują się jakimiś uwagami na ich temat. Mimo, że uwziął się na mnie od samego początku, czepiając się o nawet najmniejszą drobnostkę, zachowywałem spokój ducha i ignorowałem jego nieprzyjemne docinki, słuchając tylko tego, co było konieczne do ukończenia szkolenia. Trwało ono, o ile pamiętam, jakieś 4 lata. Wystarczająco duży kawał czasu, żebym wydoroślał, dojrzał, a przede wszystkim stał się prawdziwym mężczyzną. Tata bardzo się ucieszył. Matka na typowo swój sposób okazywała zarówno radość jak i gorycz. Nie była w stanie pogodzić się z myślą, że jej jedyny syn może z bronią w ręku odbierać komuś życie. To rzeczywiście paskudna historia, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. Masa ludzi z tego powodu cierpi. Moje myślenie było jednak zaprogramowane jak maszyna. Wiedziałem, że to słuszna sprawa i nie miałem większych problemów z zaakceptowaniem brutalnych zasad panujących na wojnie. Cribus był idiotą, ale potrafił nam, nic niewiedzącym gówniarzom, maminsynkom, przekazać bardzo wiele informacji na ten temat. Teraz przypominam to sobie dokładnie, zamknął pięć osób razem ze mną (wśród nich był okularnik Timson, pryszczaty i niezbyt rozgarnięty Tedd, luzacki Crob oraz wiecznie nie nażarty Gibson) w ciemnym, okropnie smrodliwym bunkrze, pozostawiając samych sobie na jakiś tydzień (choć nie mam co do tego pewności, w tym okropnym miejscu czas był pojęciem względnym bez jakiegokolwiek znaczenia, rozpływał się w ciemności i udawał, że tam jest; Cribus co prawda nas zapewniał, że właśnie tyle dni minęło, ale nam przecież wydawało się to wiecznością). Pierwszy raz w życiu pożałowałem swojej decyzji (wstyd mi to przyznać, bo zazwyczaj jestem zdecydowany i nie miewam żadnych wątpliwości), czułem się jak jakiś porzucony frachtowiec na dnie morza. Myślałem, że zwariuje, że zwariuje w tym ciemnym, obcym miejscu, z ludźmi, których znam tylko w 55%, że nikt nie będzie nawet wiedział, że Tony umiera teraz samotny i przestraszony, gdzieś w kanałach, gdzie unoszący się fetor podrażniał nos, że właśnie w tej chwili nie jest pewien kim jest, czy przypadkiem jeszcze człowiekiem, czy tylko kawałkiem gnijącego, powoli rozkładającego się ciała. Domyślacie się pewnie, że po tym przeżyciu przez najbliższy miesiąc cierpiałem na bezsenność w obawie przed koszmarami.
Sarę Connelly poznałem w Oceanarium. Od razu zwróciła moją uwagę. Stała wpatrzona w ogromne akwarium, w którym pływały tysiące, jeśli nie miliony meduz. Były to bardzo piękne meduzy, różno kolorowe, małe, duże, średnie. Obserwowała je z pięknym błyskiem w oku, który mnie zaintrygował. Zdawała się być skupiona tylko na tej jednej czynności. Obecnie żyła tylko dla tych meduz. Stanąłem obok niej i starałem się w taki sam sposób im przyjrzeć. Mimo całego skupienia, nie potrafiłem co jakiś czas powstrzymać się ode zerkania w jej stronę. Nie chciałem jej rozproszyć, a przede wszystkim nie chciałem żeby pomyślała sobie, że jestem jakimś nachalnym typem. Pamiętam, że zamieniliśmy wtedy ze sobą parę słów. Potem były spotkania, wkrótce randki. Ojciec Sary był lekarzem i weteranem wojennym. Od razu znaleźliśmy wspólne tematy do rozmów. Był porządnym człowiekiem, tak samo jak jego żona. Myślę, że tyle na ten temat wystarczy.
W wieku 30 lat zacząłem pracować w środowisku więźniów oczekujących na wykonanie kary śmierci. Śmierć skazanych odbywała się na krześle elektrycznym. Więźniowie żartowali sobie z niego, tak jak zawsze żartuje się z rzeczy, które nas przerażają, ale przed którymi nie sposób uciec.
Republika zazwyczaj nie godzi się na tak skomplikowane rozwiązania. Są przecież bardziej humanitarne i tańsze sposoby (na przykład ubicie typa spod ciemnej gwiazdy na miejscu). Mimo to wyrazili zgodę na podobną działalność. Więzienie mieściło się na neutralnym gruncie, nie było jednym z tych sterylnych, czystych, nowoczesnych, mieszczących się w centrum. Było raczej przeciętne. Byłem tam głównym klawiszem. Dyrektorem tego „pogrzebowego zakładu” był Darabont. Opanowany człowiek, którego siwa głowa wskazywała na doświadczenie. Nigdy nie uważałem jego decyzji za nietrafne, nie byłbym w stanie powiedzieć o nim złego słowa. Więźniowie oczekujący na śmierć na krześle elektrycznym to w przeważającej większości ludzie wyciszeni, świadomi swojej winy, pogodzeni ze smutnym losem, starający się jak najlepiej wykorzystać ostatnie dni życia. Ich strażnicy natomiast to głównie dobrzy, spokojni ludzie, którzy starają się jak najlepiej wykonywać swą niewdzięczną pracę i robią co tylko w ich mocy, by nie naprzykrzać się skazańcom. Współpracowałem z Cody’m Hutt’em, Slick’iem Chopper’em, Barry’m Wooley’em, Dan’em Marvel’em oraz Thot’em Wookiech’em . Wierzyłem w intuicje wszystkich moich stałych pracowników z wyjątkiem Thota. Thot Wookiech był totalnym przygłupem. Miałem wrażenie, że traktuje to miejsce jak Zoo; codziennie wykrzywiał twarz w niezdrowym uśmiechu przechodząc obok klatek, w których według niego, mieściły się niezwykle fascynujące małpy. Szukał każdej okazji by pokazać swoją wyższość rasową (choć dla mnie zaliczał się raczej do gatunku jaskiniowców, czekających na to, aż zje ich tygrys szablo zęby). I dlatego między innymi tak bardzo przeszkadzał nam Thot. To przez swoich bogatych i wpływowych „wujków” znalazł się właśnie tutaj, ktoś taki jak Darabont nigdy nie pozwoliłby takiemu nieodpowiedzialnemu szczeniakowi pracować na bloku. Wśród skazańców było, w całej mojej karierze, 7 osób. Przewodziłem w egzekucji 5 osób.
Wśród nich był na przykład 17-letni Arlen Cumingham. Zabił podczas napadu trzy osoby, a potem uciekając mundurowego z patrolu. Był nadpobudliwym dzieckiem, cieszącym się ze swojego szalonego charakteru. Mieliśmy z nim masę kłopotów. Był nieobliczalny i niezwykle głośny. Podejście do jego celi bliżej o dwa metry równało się ryzykiem zarobienia w twarz pociskiem z śliny. Mógł obsikać ci też buty lub złapać za jaja. Nie mam pojęcia w jaki sposób skończył swój żywot, ani jak przebiegała jego randka z Wyżymaczką. Kiedy kończyłem pracę na bloku, wciąż śpiewał swoje świńskie teksty i rechotał się 24 godziny na dobę. Jestem jednak pewien, że całą drogę do krzesła żartował i opowiadał dowcipy.
Zekk Kulin był 47-letnim gwałcicielem. Wykorzystał młodą dziewczynę, a po stosunku udusił, waląc jeszcze jej głową w drewnianą podłogę. Dla zatarcia śladów spalił kolejnych sześć osób. To co zrobił rzeczywiście było paskudne i nieludzkie, ale w więzieniu był niezwykle spokojny
i opanowany. Wydawał się być pogodzony ze swoim losem.
Sony Elliman. Czarnoskóry olbrzym. Chyba miał jakieś problemy z kojarzeniem faktów, wydawał się mało rozgarnięty. Po za tym był łagodny jak perszeron. Mimo, że nosił piętno mordercy małych dzieci.
Nigel Chapman. Prawdziwy kowboj, międzygalaktyczny kombinator i przemytnik. Sfałszował tysiące dokumentów tożsamości (sam posiadał blisko 5). Awanturnik i kobieciarz. Wszczynał bójki, ścigał się na nielegalnych trasach. Był cholernie gadatliwy. Miał też poczucie humoru. Egzekucja „kowboja” przebiegała wzorowo, niemal jak przypadki opisane w podręcznikach szkolnych.
To wszystkie kartoteki jakie zdołałem zgromadzić. Reszta gdzieś się zapodziała lub zwyczajnie już nie istnieje. Po 4 latach pracy, odszedłem z bloku. Nie byłem w stanie dłużej tam przebywać. Funkcje głównego klawisza przejął Barry. Ja natomiast zająłem się karierą żołnierza. Otrzymałem licencję pilota, własny gabinet, umundurowanie i broń.
Umiejętności:
Dyplomacja – Tony posiada zdolność wypowiedzenia się w odpowiedni sposób w odpowiedniej sytuacji. Potrafi też blefować i dogadać się z zatwardziałymi urzędasami. Dobra mina do złej gry to bardzo przydatna cecha w wojsku, nie?
Mechanika – jeśli w domu właśnie zepsuł ci się kran lub ten cholerny sprzęt grający znowu nie może działać, Tony bez problemu może pomóc ci z tym nieprzyjemnym zjawiskiem, jakim bez wątpienia są uszkodzenia. Potrafi też naprawić statek (w granicach rozsądku rzecz jasna, nie jest Bogiem w tej dziedzinie).
Pilotaż – zdał licencję na pilota, więc to chyba oczywiste, że potrafi też latać?
Programowanie - potrafi dokonywać bardziej lub mniej skomplikowanych rzeczy ze sprzętem komputerowym.
Inne - dobrze przyrządza zapiekane warzywa z serem, z jeszcze większą efektywnością je zjada.
Informacje Dodatkowe, Ciekawostki:
Chwilowo mieszka w korpusie. Można to nazwać akademikiem wojskowym. Ośrodek służący do grzania zmęczonych tyłków i wyrabiania masy mięśniowej na rekreacyjnych zajęciach szkoleniowych. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Alfi dnia Śro 15:05, 24 Mar 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|
|
|
|
|
Dark_Archon_
Mistrz Gry
Dołączył: 21 Mar 2010
Posty: 51 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: The Eye of Terror
|
Wysłany:
Śro 17:33, 24 Mar 2010 |
|
Nie chce mi się czytać całej historii. Jestem na Tak. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Miv
Administrator
Dołączył: 17 Mar 2010
Posty: 223 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Śro 18:42, 24 Mar 2010 |
|
Dark, jaki ty przykład dajesz userom
Cóż, mnie się ta KP nie podoba (osobiste skrzywienie do "Zielonej mili"), ale z drugiej strony wiem, że Alfi pisać umie i radę sobie na pbfie da. Jeśli userce odpowiada granie taką postacią (poniekąd wymagającą, jeśli utrzymać to w konwencji Star Wars), to jej wybór. Acz ja bym wolał, by wykoncypowała jakąś postać żeńską na zdominowanym przez płeć męską pbfie
Anyway, to graczka ma się dobrze bawić, więc otwartego sprzeciwu nie zgłaszam.
Z głosem Archona, 1 za i 1 neutral. Pozostali GM decydują. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Roxy
Mistrz Gry
Dołączył: 23 Mar 2010
Posty: 43 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany:
Śro 19:54, 24 Mar 2010 |
|
KP bardzo fajna, czyta się ciekawie. Fakt, faktem, oglądałam "Zieloną Milę" (zresztą bardzo dobry film) i widać dużo podobieństw. Trudno będzie to utrzymać w konwencji, ale jestem za. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|